Na początku
czerwca zdarzył mi się tydzień, w którym oprócz braku sił nie miałam
dolegliwości fizycznych. Nie nękały mnie bóle stawów, nie napinałam mięśni, ale
byłam słaba psychicznie. Każde wyjście z pokoju groziło płaczem, byłam
przerażona bo nie potrafiłam pokazywać, że dam radę, nie byłam tym zaciekle
walczącym człowiekiem, dodatkowo moja pamięć przypominała ruinę. Nie pamiętałam
o połykaniu leków, jak ktoś do mnie mówił, to często nie wiedziałam o czym, bo
w połowie historii nie pamiętałam jej początku. Zaczęłam powtarzać „nie mów do
mnie, mam zryty beret”. Leżałam w łóżku, bo nie miałam siły psychicznej żeby
wstać, za każdym razem jak wstawałam, chciało mi się płakać. Musiałam się
jednak zebrać na ostatni zjazd na studiach, pojechałam w połowie czerwca i
wróciłam, został mi tylko jeden zjazd sesyjny w lipcu, ale do niego była bardzo
długa droga. Zaczęłam mieć problemy z oddychaniem, ciężko nabierało mi się
powietrze, oddech był krótki, dopadła mnie inna niż wcześniej bezsilność,
miałam wrażenie, że brakuje mi kondycji nawet na to by usiąść. Wystraszyłam
się, że leki psują mi serce, po zrobieniu EKG, RTG płuc, USG brzucha i badań
krwi, okazało się, że mój organizm jest okey, a moje dolegliwości, to kolejny
atak choroby. Oddychałam bardzo ciężko, musiałam ciągle się skupiać na
nabieraniu powietrza i wydychaniu, byłam przekonana , że tlen nie dociera do
mózgu. Jednak docierał, więc na ślepo pilnowałam: wdech, wydech. Zobaczyłam się
z lekarzem na przyśpieszonej wizycie, opowiedziałam o duszności i o kompletnym
braku pamięci i jakiegokolwiek logicznego myślenia. Zmniejszył leki, ale zanim
poczułam się lepiej, minęło sporo czasu. Niestety na podstawie pogorszenia
mojego stanu koniec leczenia został odroczony…