9 stycznia
2014 roku całkowitym przypadkiem i ogromnym szczęściem trafiłam do doktora W. w
Bytomiu.
Moja mama już podczas mojego pobytu w szpitalu
zaczęła przeszukiwać Internet w poszukiwaniu informacji o SM i o boreliozie. Doczytała,
że bardzo trudno rozróżnić te choroby gdy pacjent – tak jak ja – ma w opisie RM
głowy zmiany demielinizacyjne. Wiele kontrowersji budziły też metody, jakimi
badano u mnie krew w kierunku boreliozy. Prosiła znajomych, którzy zajmują się
przydatnymi w tej sytuacji rzeczami o pomoc w rozumieniu różnych specyfikacji
dotyczących np. badań krwi. W końcu stwierdziła „musimy dostać się do
prywatnego lekarza od boreliozy i on musi potwierdzić, że jej nie masz”. Okazało
się, że to nie jest takie proste, że lekarze już od wielu miesięcy nie
przyjmują nowych pacjentów, że kolejki są ogromne. A wycieczka do zakaźnika nie
miała sensu, bo w Polsce, jak i w wielu innych miejscach na świecie, borelioza
jest traktowana w śmieszny sposób. Taki lekarz ma takie samo pojęcie o tej
chorobie jak neurolog, jak lekarze w szpitalu i jak sąsiadka spod dziesiątki.
Do lekarza w
Bytomiu trafiłam cudem. Moja mama przed Bożym Narodzeniem rozmawiała przez
telefon z koleżanką, z którą rozmawia raz do roku, kiedy to składają sobie
świąteczne życzenia, albo nawet rzadziej. Zapytana, co u nas słychać,
opowiedziała o wszystkich zdarzeniach z ostatniego czasu. Koleżanka zapytała "Czy mogę wam jakoś pomóc?”, na co mama powiedziała: „fajnie by było,
gdybyś znała doktora W.”, na co koleżanka odparła: „znam go”.
W ten sposób
do doktora W. dotarły moje wszystkie wyniki, które przejrzał i zaprosił mnie na
wizytę 9 stycznia. Poszłam na nią z mamą dlatego przede wszystkim, że ona
wiedziała już o tych dwóch chorobach bardzo dużo, ja natomiast ze względu na
swój stan, nie potrafiłam zainteresować się większą ilością informacji. Po
wejściu do gabinetu moja mama w pierwszych słowach powiedziała „ panie
doktorze, bardzo byśmy chciały, żeby pan ze wszystkiego, co tu leży zrobił
boreliozę”. On przejrzał dokumenty jeszcze raz i stwierdził, że nie wie na
jakiej podstawie dostałam taką diagnozę jaką dostałam. Badania jakie
przeprowadzono w szpitalu były robione metodami średniowiecznymi i według niego
to nadal jest 50% na 50% i zrobi, co w jego mocy. Pobrał mi krew, choć wiadomo
było, że sterydy, które brałam mogą zafałszować wynik badania, bo pozostają w
organizmie przez około osiem tygodni. Tak też się stało. Jak się potem okazało
wynik z jednego badania był negatywny, z drugiego też, ale bardzo blisko
granicy, co oznaczało duże szanse, bo choroba nie zawsze jest aktywna i w
różnych okresach wyniki mogą się różnic, dodatkowo działały sterydy… Na tej wizycie zostało mi polecone badanie krwi (LTT)
w Berlinie, które zrobiłam 14 lutego. Zaraz po Berlinie byłam na drugiej
wizycie u doktora W, który powtórzył swoje badanie (WB), a dodatkowo pobrał
krew na badanie krążących kompleksów immunologicznych - KKI. Jednocześnie
doktor zadecydował, że rozpoczniemy leczenie na próbę. 18 lutego rano zaczęłam
połykać antybiotyki i przeszłam na dietę zalecaną przy długiej
antybiotykoterapii. 18 lutego wieczorem dostałam informację od lekarza, że jego
badania (WB i KKI) dały wynik pozytywny. Choruję na neuroboreliozę. Wynik z
Berlina, który przyszedł po kilku dniach od rozpoczęcia leczenia, okazał się
negatywny, co było dołujące – jednak doktor W utrzymywał, że wystarczą mu dwa
pozytywne wyniki i dla niego to na 1oo% jest neuroborelioza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz