Pierwsze dni
leczenia były niepokojące, nie przez to że będę musiała połykać dużo leków, ale
przez dość prymitywną rzecz jaką była dieta. Okazało się, że nie mogę jeść
wielu rzeczy, których nawet nie będę teraz wymieniała, ale przede wszystkim
drożdży, pszenicy i cukru, co eliminuje 90% produktów dostępnych w przeciętnym
sklepie. Przez całe leczenie jem chleb, który piecze mi mama. Czytam na
zakupach wszystkie etykiety, a i tak nie mogę w stu procentach uniknąć
zakazanych składników, bo np. cukier jest nawet w szynce.
Największym
problemem związanym z lekami w pierwszym miesiącu była ilość tabletek do
połknięcia. Dla człowieka, który nigdy w życiu nie połykał więcej niż trzy
tabletki dziennie podczas choroby, albo trzy tabletki w miesiącu bez chorób, połknięcie
początkowo jedenastu było co najmniej dziwną sytuacją.
Przy rozpoczęciu
leczenia byłam w miarę dobrym stanie, miałam tylko mrowienia w rękach, trochę
problemów z mięśniami i byłam ciągle bardzo zmęczona. Po trzech tygodniach
leczenia przyszedł czas na dołożenie leku, który miałam połykać co dwadzieścia
dni przez okres tygodnia.
Lek ten miał
za zadanie rozbijanie cyst, w których mieszkają krętki. Lekarz ostrzegł mnie,
że podczas połykania tych tabletek mój stan może się pogorszyć, że przyjdą
nasilone objawy i mogą się także pojawić takie, o których wcześniej nie miałam
pojęcia. Podeszłam do tego dość spokojnie dlatego, że przez pierwsze tygodnie
leczenia dobrze sobie radziłam i miałam zamiar radzić sobie tak nadal. Jednak
nie wiedziałam do czego zdolna jest ta choroba.
W drugim
dniu nowego leku, będąc w supermarkecie zaczęłam dziwnie się czuć, można to porównać
z wrażeniem, że wszystko, co znajduje się wokół mnie chce zaatakować, że ludzie
są przerażający, że wszystko dzieje się za szybko. Lęk, który się pojawił
bardzo nasilił moje zmęczenie, zaczęło kręcić mi się w głowie. Chciałam jak
najszybciej znaleźć się w domu, w łóżku, bo bałam się, że coś może mi się stać,
jeśli nadal będę to przezwyciężała, a walka z tym uczuciem była coraz cięższa.
Wszystkie
objawy, które pojawiały się za każdym razem gdy połykałam tabletki na rozbicie
cyst były najcięższym pod względem fizycznym okresem leczenia. Leżałam całe
dnie w łóżku, ciągle spałam, bezustannie męczyło mnie drażnienie w mięśniach,
przez które bardzo mocno je napinałam, naciągałam w różne strony ręce i nogi do
granic możliwości, bo to przynosiło na ułamek sekundy ulgę, która była
spowodowana przeniesieniem mojej uwagi na inny ból, ten który sama powoduję.
Całe godziny zaciskałam mięśnie, leżałam w pozycji embrionalnej napinając całe
ciało, raz się zwijałam z bólu, innym razem leżałam w całkowitym przeproście i
nic, kompletnie nic, nie ustawało nawet na moment. To było ciągłe czekanie.
Czekanie na moment ulgi na wzięcie oddechu. Ale takie momenty nie przychodziły
przez całe siedem dni leku. Dodatkowo co chwile bolał mnie inny staw, podczas
dziesięciu minut mogłam mieć ból w nadgarstku, w kolanie, biodrze, ramieniu, i
tak na zmianę. Czasem nabierałam siły,
wstawałam z łóżka i mówiłam, że czuję się lepiej, chciałam wykorzystać każdy
najmniejszy moment, w którym byłam w stanie się podnieść do tego, żeby pokazać
w domu, że jakoś daję radę. To było często kłamstwo, ale to kłamstwo pomagało
też mnie samej, bo uczucie, że wszyscy wkoło są przerażeni, jest gwoździem do
trumny. Często też nie dawałam rady ukryć tego co się dzieje, siedziałam na
łóżku, ściskałam głowę w rękach i powtarzałam pod nosem: „nie dam rady, nie dam
rady, nie dam rady”, chociaż przez pierwszy okres leczenia ani razu nie
dopuściłam do siebie myśli, że naprawdę nie dam rady.
Po siedmiu ciężkich dniach przychodziła ulga. Dostawałam trochę sił, z których mogłam się cieszyć, potrafiłam iść nawet na rolki, żeby się trochę poruszać, uśmiechałam się. Każdy okres po tych siedmiu dniach był pocieszający, pokazywał ułamek dobrego stanu, który mnie czeka w przyszłości. Dawał nadzieję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz