Jeśli mam
teraz ocenić, który okres choroby był najgorszy wybieram lipiec. Moje
przerażenie rosło, nie rozumiałam, co się dzieje wokół mnie, nie rozumiałam
świata, nie miałam kompletnie orientacji w terenie, nic nie zapamiętywałam, nie
umiałam się skupić, nie umiałam nawet udawać że jest w miarę dobrze, miałam
napady płaczu, nie umiałam zorganizować sobie czasu, bałam się zacząć cokolwiek,
bo nie wiedziałam, jak się wykonuje podstawowe rzeczy. W moim pokoju był
bałagan, bo jak podejmowałam decyzję o sprzątaniu, to nie pamiętałam, jak się
to robi, brałam coś do ręki i nie wiedziałam, co mam z tym zrobić, odkładałam
to gdzie indziej aż ostatecznie robił się jeszcze większy bałagan. Zaczęłam
mieć problemy z jedzeniem, nic co jadłam bezustannie od sześciu miesięcy już mi
nie smakowało. Bolał mnie brzuch. Połykanie tabletek było horrorem. Nie umiałam
powiedzieć, jaki jest dzień tygodnia, czasami nawet, jaka jest pora dnia,
często zastanawiałam się, ile mam lat, bo nie wiedziałam, czy kwiecień i moje
urodziny już były czy nie.
Nie
dzieliłam się z innymi tymi przerażającymi brakami w mojej głowie, co by to
dało? Chodziłam tylko i powtarzałam „mam zryty beret, nie mów do mnie
skomplikowanych rzeczy”. Często zamieniałam moje błędy w żart, ale w tym nie
było nic śmiesznego. Potrafiłam złapać w kuchni coś gorącego bez rękawic i
dopiero wtedy zorientować się, że nie mam kontroli nad tym, co robię. Dwa razy
rozsypałam wszystkie leki, które miałam w jednej z kasetek rozłożone na tydzień,
po całym stole i podłodze. Około stu skrupulatnie układanych tabletek rozwaliło
się po kuchni. Siadałam, docierało do mnie, co zrobiłam i napływały mi do oczu
łzy. Na każdym kroku dostawałam dowód na to, że nie jestem sobą.
W tym
okresie miałam też duży problem z mówieniem. Zdarzały mi się takie kłopoty przy
dolegliwościach fizycznych, jednak nie w takim stopniu. Wcześniej miałam
wrażenie, że nie pamiętam znaczenia trudnych słów więc, albo ich nie używałam,
albo używałam z rozpędu, ale nie miałam żadnej pewności, czy to znaczy to, co
chciałam przekazać i czy to w ogóle ma jakiś sens. Miałam coraz większe
problemy z przekazaniem tego, co myślę, nie umiałam uczuć ubierać w słowa,
często chciałam jakiejś osobie dużo powiedzieć, ale nie mówiłam nic, bo tak
skupiałam się nad tym jakie słowa będą zrozumiałe, że zapominałam w tym czasie
o co mi chodzi. Słowa uciekały, zdania się nie składały, a do tego wszystkiego
dochodziły jakby sklejone usta. W lipcu bywało, że nie umiałam nawet powiedzieć
tego, co już w głowie miałam ułożone. Znałam odpowiedź na zadane mi pytanie, ale
ona nie wydostawała się z mojego ciała, była uwięziona. Tak jak ja. Często jak
ktoś do mnie mówił zbyt wiele, albo jak nie umiałam zareagować, zbierały mi się
łzy w oczach. Mama mnie pytała: „mogę ci jakoś pomóc?”, a ja wybuchałam
płaczem. Byłam przerażona, bo zawsze wszystko analizowałam, teraz nawet nie
umiałam znaleźć przyczyny mojego stanu. To był moment, w którym zrozumiałam, że
czas skończyć z mówieniem: „normalnie jak mi nic nie jest, to ja to, to ja
tamto”, przestać mówić: „normalnie reaguję inaczej”. Trzeba zmienić podejście
na: „ kiedyś byłam taka, kiedyś robiłam tak”. Bo teraz już nie jestem tym
człowiekiem. Zmiany są straszne i ogromne. Jak mogę opierać się w wypowiedzi na
tym, że kiedyś robiłam coś inaczej, skoro
przynajmniej od października 2013 roku to wszystko było zatracane, a
teraz całkowicie zanika? Na przykład: organizacja wyjścia z domu, zapamiętywanie przebytej trasy, reakcja
na zdarzenia różnego rodzaju, emocjonalność i wiele, wiele innych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz