Masz
dwadzieścia trzy lata i zaczyna docierać do ciebie, że zaszły w tobie tak
ogromne zmiany, że nie wiesz kim jesteś. Nie umiesz określić swojej
osobowości. Przychodzi dzień, w którym
myślisz „kurewsko za sobą tęsknię”, uświadamiasz sobie, że „ty” które miałeś
wypracowane, że twój charakter i podejście do świata, odeszło. Robi ci się
straszliwie przykro, ogarnia cię nieskończony smutek. Nie ma takiej myśli,
która cię cieszy, uśmiechasz się, bo masz to dobrze wyćwiczone, przecież już
tak długo udajesz. Nękają cię myśli o tym, że człowiek który odszedł cieszył
się małymi rzeczami, że potrafił docenić drobiazg, że czuł prawdziwe szczęście,
że umiał się motywować. Pamiętasz jak przez mgłę swoją radość z ładnego,
ciepłego dnia. Teraz taki dzień robi się bardzo uciążliwy, ludzie w koło mówią,
że jest pięknie, a ty nie możesz cieszyć się z nimi, taki dzień wiąże się z
poczuciem winy, że go nie wykorzystujesz, taki dzień nie pasuje do tego
nieskończonego smutku. Ulgę przynosi wieczór. Teraz już świat nie będzie wymagał
niczego, bo kończy się dzień, kolejny dzień tego popierdolonego życia i już nic
nie zdążysz zrobić, więc nikt od ciebie tego nie wymaga.
Myślę, że
można to porównać do dryfowania po oceanie nocą na tratwie. Jesteś rozbitkiem,
miałeś ogromne plany, nieskończony optymizm, aż któregoś dnia ktoś wypchnął cię
za burtę, zdołałeś się trzymać na jednej ręce brzegu statku. Udawało ci się
bardzo długo, to budziło podziw. Jednak spadłeś. Utrzymując się na wodzie
dostrzegłeś samotnie dryfującą tratewkę. Powiedzieli ci „wyzdrowiejesz, ale to
będzie bardzo długa i ciężka podróż”. I tak siedząc na tej tratwie, nie widząc
nic na horyzoncie, czując jak władzę mają w tym miejscu tylko, raz większe, raz
mniejsze fale, patrzyłeś jak mija dzień, noc, kolejny dzień i kolejna noc.
Przyszedł czas, że słońce za dnia świeciło coraz słabiej, aż w końcu mimo
twoich usilnych błagań zgasło. Teraz już siedzisz w całkowitej ciemności i
powoli tracisz nadzieję, że kiedykolwiek słońce znów zapłonie.
Szepczesz:
„Czy ktoś tu jest? Nic nie widzę. Jak długa będzie jeszcze ta podróż? Jak
daleko jest ląd?”.
I wtedy
zaczynasz żyć tylko dlatego, że na lądzie czekają na ciebie ludzie. Oni wierzą,
że będzie lepiej. Czekają na ciebie. A ty najpierw wmawiasz sobie, że będzie
lepiej, a potem już tego nie czujesz. Uświadamiasz sobie, że ciebie już nie ma.
Że choroba cię zabrała, a to czym jesteś to tylko funkcjonująca z dnia na dzień pusta
istota. Oni, na wielkim telebimie, który pokazuje obraz z ukrytej kamery, widzą,
że żyjesz, że radzisz sobie, cierpliwie czekasz. Ale to wszystko tylko pozory.
Oni siedzą na lądzie, nie potrafią sobie nawet wyobrazić tego, co czujesz, tego
jaka wojna toczy się tam na oceanie. Nie zdają sobie sprawy z tego, że to, co
tam siedzi to tylko ciało, mocno podupadłe, głodne, spalone wcześniejszym
słońcem ciało.
Zaczynasz
żyć tylko po to, żeby móc ich nakarmić tym widokiem, żeby nie poczuli tego co
ty, żeby myśleli, że tam jesteś, że dryfujesz czekając na dzień, w którym tak
jak oni postawisz obie nogi na lądzie. Zdrowy.
Ale jedyną
rzeczą na jaką masz ochotę to położyć się i zasnąć, żeby nie myśleć o tym, że
dobrym rozwiązaniem byłoby spuścić głowę za tratwę i nabrać wody do płuc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz