piątek, 21 listopada 2014

3



9 stycznia 2014 roku całkowitym przypadkiem i ogromnym szczęściem trafiłam do doktora W. w Bytomiu.

Moja mama już podczas mojego pobytu w szpitalu zaczęła przeszukiwać Internet w poszukiwaniu informacji o SM i o boreliozie. Doczytała, że bardzo trudno rozróżnić te choroby gdy pacjent – tak jak ja – ma w opisie RM głowy zmiany demielinizacyjne. Wiele kontrowersji budziły też metody, jakimi badano u mnie krew w kierunku boreliozy. Prosiła znajomych, którzy zajmują się przydatnymi w tej sytuacji rzeczami o pomoc w rozumieniu różnych specyfikacji dotyczących np. badań krwi. W końcu stwierdziła „musimy dostać się do prywatnego lekarza od boreliozy i on musi potwierdzić, że jej nie masz”. Okazało się, że to nie jest takie proste, że lekarze już od wielu miesięcy nie przyjmują nowych pacjentów, że kolejki są ogromne. A wycieczka do zakaźnika nie miała sensu, bo w Polsce, jak i w wielu innych miejscach na świecie, borelioza jest traktowana w śmieszny sposób. Taki lekarz ma takie samo pojęcie o tej chorobie jak neurolog, jak lekarze w szpitalu i jak sąsiadka spod dziesiątki.


Do lekarza w Bytomiu trafiłam cudem. Moja mama przed Bożym Narodzeniem rozmawiała przez telefon z koleżanką, z którą rozmawia raz do roku, kiedy to składają sobie świąteczne życzenia, albo nawet rzadziej. Zapytana, co u nas słychać, opowiedziała o wszystkich zdarzeniach z ostatniego czasu. Koleżanka zapytała "Czy mogę wam jakoś pomóc?”, na co mama powiedziała: „fajnie by było, gdybyś znała doktora W.”, na co koleżanka odparła: „znam go”.

W ten sposób do doktora W. dotarły moje wszystkie wyniki, które przejrzał i zaprosił mnie na wizytę 9 stycznia. Poszłam na nią z mamą dlatego przede wszystkim, że ona wiedziała już o tych dwóch chorobach bardzo dużo, ja natomiast ze względu na swój stan, nie potrafiłam zainteresować się większą ilością informacji. Po wejściu do gabinetu moja mama w pierwszych słowach powiedziała „ panie doktorze, bardzo byśmy chciały, żeby pan ze wszystkiego, co tu leży zrobił boreliozę”. On przejrzał dokumenty jeszcze raz i stwierdził, że nie wie na jakiej podstawie dostałam taką diagnozę jaką dostałam. Badania jakie przeprowadzono w szpitalu były robione metodami średniowiecznymi i według niego to nadal jest 50% na 50% i zrobi, co w jego mocy. Pobrał mi krew, choć wiadomo było, że sterydy, które brałam mogą zafałszować wynik badania, bo pozostają w organizmie przez około osiem tygodni. Tak też się stało. Jak się potem okazało wynik z jednego badania był negatywny, z drugiego też, ale bardzo blisko granicy, co oznaczało duże szanse, bo choroba nie zawsze jest aktywna i w różnych okresach wyniki mogą się różnic, dodatkowo działały sterydy… Na  tej wizycie zostało mi polecone badanie krwi (LTT) w Berlinie, które zrobiłam 14 lutego. Zaraz po Berlinie byłam na drugiej wizycie u doktora W, który powtórzył swoje badanie (WB), a dodatkowo pobrał krew na badanie krążących kompleksów immunologicznych - KKI. Jednocześnie doktor zadecydował, że rozpoczniemy leczenie na próbę. 18 lutego rano zaczęłam połykać antybiotyki i przeszłam na dietę zalecaną przy długiej antybiotykoterapii. 18 lutego wieczorem dostałam informację od lekarza, że jego badania (WB i KKI) dały wynik pozytywny. Choruję na neuroboreliozę. Wynik z Berlina, który przyszedł po kilku dniach od rozpoczęcia leczenia, okazał się negatywny, co było dołujące – jednak doktor W utrzymywał, że wystarczą mu dwa pozytywne wyniki i dla niego to na 1oo% jest neuroborelioza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz