sobota, 22 listopada 2014

5



Kolejnym etapem były kroplówki. Szesnaście kroplówek w cztery tygodnie. Oczywiście w nich końskie dawki antybiotyku, dawki które według oceny lekarzy nie spotykających się z leczeniem boreliozy metodą ILADS były całkowicie wyniszczające, a ich podawanie ryzykowne.

Bałam się, że podczas wlewów, które miały lepiej penetrować moje ciało, będę czuła się tak strasznie, jak podczas połykania tabletek, o których pisałam wcześniej. Zabrałam się więc za ćwiczenia fizyczne. Mimo ciągłego zmęczenia, bóli stawów i drażnienia mięśni, wstawałam codziennie rano, jadłam śniadanie, godzinę ćwiczyłam - robiłam brzuszki, pompki, podnosiłam ciężarki, potem brałam zalecaną ciepłą  kąpiel i dopiero jadłam drugie śniadanie. Jeśli miałam jeszcze siłę starałam się iść na rower lub rolki.


Po paru takich dniach rozpoczęłam wlewy. Od poniedziałku do czwartku koło godziny jedenastej jechałam do szpitala, tam przez godzinę spływała kroplówka, po czym wracałam do domu. Nie widziałam dodatkowych zmian zaraz po kroplówce. Jednak w tym okresie byłam w złym stanie fizycznym, więc każdy dzień i tak był prawdziwą walką z rzeczywistością. Starałam się nie dawać po sobie poznać jakie to ciężkie. Wykonywałam z pozoru wszystko jak wcześniej, dopóki nie miewałam ataków, które składały mnie całkowicie i nie pozwalały wykonywać najprostszych czynności.  Myślę, że były chwile, w których z zewnątrz nie było widać nawet pięćdziesięciu procent tego co działo się we mnie.

Z boku wyglądało to tak: wstawałam rano w poniedziałek, jadłam, połykałam leki, godzinę ćwiczyłam, brałam kąpiel, jadłam drugie śniadanie, połykałam kolejne leki jechałam na kroplówkę, jeśli trzeba było coś kupić to szybkie zakupy i powrót do domu. Potem dzień toczył się albo przeciętnie, albo miałam siłę na odrobinę więcej i za coś się zabierałam. W co drugi dzień rano nie ćwiczyłam, bo miałam w ręce wenflon (zawsze zakładany był na dwie kroplówki, nigdy na więcej, bo leki wypaliłyby żyłę), jechałam na kroplówkę, a dopiero po powrocie ćwiczyłam, gdy wenflon był już wyjęty.

Jednak z mojej strony wyglądało to inaczej. Specjalnie przez okres kroplówek wstawałam o siódmej rano, żeby cały koszmar nie rozgrywał się na oczach mojej mamy. Tego jak ciężko mi było podnieść się z łóżka chyba nawet nie da się opisać. Budził budzik, sięgałam po niego jak po stukilowy ciężar i włączałam drzemkę na dziesięć minut. I w tym momencie zaczynała się w mojej głowie rozmowa dwóch osób, mnie zdrowej i mnie chorej. Zdrowa mówiła: „masz dziesięć minut, jak upłyną wstajesz, musimy walczyć, jeśli się poddasz choroba cię zniszczy”, chora na to: „po prostu nie dam rady, nie podniosę nawet ręki na dłużej niż dwie sekundy, tym bardziej się nie podniosę, daj mi spokój”. Po tych dziesięciu minutach targu dochodziło do kompromisu, stawałam się znów jedną osobą, która myślała „jest tak kurewsko źle, że jak nie znajdę sposobu żeby wstać z tego cholernego łóżka i nie zrobię czegoś, żeby przebić ten stan, to jestem przekonana, że dzisiaj w tym łóżku umrę”. Ciężko było się zmusić, więc znalazłam sposób. Odkrywałam się i z wielkim wysiłkiem zsuwałam się na podłogę. Nie mijało pięć minut, jak zaczynałam marznąć, a twarda podłoga przysparzała dodatkowego bólu. Myślałam wtedy o tym, jak bardzo się za to nienawidzę i zaczynałam wstawać. Samo to, że się dźwignęłam do góry i zaczynałam kawałek iść, przezwyciężało ten stan. To bardzo ważne, żeby przemóc dolegliwości, rozruszać się. Często ból w stawach był tak silny, że przykładowo zginając łokieć miałam wrażenie, że łamię sobie kości, całkowita sztywność, którą w ten sposób przezwyciężałam, ustawała. Podczas leczenia boreliozy nie ma nic za darmo. Chcesz czuć się lepiej? Musisz najpierw cierpieć.

Niestety przyszedł moment, w którym wlewy pokryły się z moimi „ulubionymi” tabletkami na rozbicie cyst. Wydawało mi się, że już znam wszystkie objawy i choć strach przed tym czasem był ogromny, za każdym razem mówiłam sobie, że teraz dam sobie radę lepiej, znam wroga, pokonam go. Zawsze w drugim dniu całe plany były zdmuchiwane. To był zawsze okres całkowicie nieprzewidywalny. Były dni, w których budziłam się i normalnie wstawałam, robiłam parę rzeczy i nagle czułam, że napływa coś strasznego. Tak właśnie można to opisać, jeżeli w ogóle można to jakoś zrozumiale opisać. Nadchodził lęk. Następnie coś uderzało mnie w głowę, tak, że zamykało oczy, zabierało oddech, łamało ciało w pół. Zawsze wtedy starałam się dotrzeć gdzieś, gdzie mogę usiąść, na przykład do stołu, siadałam, kładłam głowę i ręce na stole i mówiłam: „nie dam rady, zaraz zejdę”. Towarzyszyła temu ogromna frustracja. Miałam nadzieję na dobry dzień, a nagle odebrało mi oddech, całkowicie zamgliło umysł i odebrało zdolność do jakichkolwiek czynów. Miałam łzy w oczach i gdyby nie myśl o tym, że zgodnie z planem leczenia mam miewać takie ataki i to „normalne”, byłabym przekonana, że umieram. Raz serce mi mocno waliło, innym razem wydawało mi się, że w ogóle nie bije. Wszystko docierało do mnie w zwolnionym tempie, miałam wrażenie, że słyszę tykanie zegara, a każda sekunda trwa wieczność.

Często leżałam na łóżku całkowicie powyginana i cicho jęczałam, chciałam jakkolwiek przynieść sobie chociaż moment ulgi, ale nic nie pomagało. Najgorsza była bezustanność. Bezustannie drażniło coś moje ciało, bezustannie piszczało mi w uszach, bezustannie miałam tragiczną koncentrację, bezustannie moje ręce, nogi ważyły dziesięć razy więcej, bezustannie ktoś siedział mi na klatce piersiowej. Bezustanność jest wyniszczająca, sieje spustoszenie w psychice. Wszystkie powiedzenia typu: rwanie włosów z głowy, walenie głową w mur, chęć wyskoczenia przez okno, stawały się groźbą realną. Miałam ochotę walnąć głową w cokolwiek, albo chociaż pięścią, mój umysł był ciągle, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, skupiony na stałych dolegliwościach. Miałam ochotę poczuć powierzchowny ból, który chociaż na chwilę przeniesie moje skupienie na coś innego, na coś wytłumaczalnego, na coś, co będę mogła opisać, powiedzieć: „spójrz rozwaliłam pięść o ścianę, bolą mnie obite kości i leci mi krew”. Co z tego, że to samodestrukcja? Ktoś w końcu mógłby wiedzieć, jaki ból mi dokucza. Mogłabym się podzielić z kimś rzeczą, która jest wyobrażalna. Nie być chociaż przez ułamek sekundy w świecie, którego człowiek zdrowy nigdy nie zrozumie. I oby nigdy nie musiał zrozumieć.

Ciągła myśl o tym, że mimo wsparcia jesteś sam. Bo w takich chwilach nie ma pomocy. Jestem człowiekiem, który zawsze chce sobie poradzić sam, ale długotrwałe tortury sprawiają, że chce się powiedzieć: „pomóż mi, proszę”. Chcesz odpocząć, ale choroba nie pyta, czego ty chcesz. Nie masz zdania, nie masz możliwości. Zostaje ci odebrane ciało. Wydaje ci się, że nie może być gorzej. Nie wiesz jeszcze, że za parę miesięcy zostanie ci do tego odebrana osobowość.

Moja agresja i możliwość zrobienia sobie czegoś była czasem tak realna, że musiałam kłaść się na brzuchu w taki sposób, żeby mieć ręce pod sobą, żeby były uwięzione. Leżałam i myślałam „oddychaj, ta choroba robi tyle krzywdy w twoim otoczeniu, że nie możesz dokładać nowości, jak coś sobie rozwalisz to się nie wyleczysz”.

W domu w górach mam worek treningowy, rankami, jak tam przebywałam, chodziłam się na nim wyżyć. Jednak to było tylko ćwiczenie fizyczne, dzięki niemu byłam rozruszana, ale nie przynosiło ulgi. Czasem zdejmowałam rękawice i uderzałam gołą skórą, po czasie zaczynało boleć, miałam różową skórę, ale uderzałam, zaczynało to zajmować moją uwagę i przez te krótkie chwile miałam czas, żeby pomyśleć „zatłukę cię franco, nie odbierzesz mi życia, nie odbierzesz mnie mojej rodzinie”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz