piątek, 21 listopada 2014

4



Pierwsze dni leczenia były niepokojące, nie przez to że będę musiała połykać dużo leków, ale przez dość prymitywną rzecz jaką była dieta. Okazało się, że nie mogę jeść wielu rzeczy, których nawet nie będę teraz wymieniała, ale przede wszystkim drożdży, pszenicy i cukru, co eliminuje 90% produktów dostępnych w przeciętnym sklepie. Przez całe leczenie jem chleb, który piecze mi mama. Czytam na zakupach wszystkie etykiety, a i tak nie mogę w stu procentach uniknąć zakazanych składników, bo np. cukier jest nawet w szynce.

Największym problemem związanym z lekami w pierwszym miesiącu była ilość tabletek do połknięcia. Dla człowieka, który nigdy w życiu nie połykał więcej niż trzy tabletki dziennie podczas choroby, albo trzy tabletki w miesiącu bez chorób, połknięcie początkowo jedenastu było co najmniej dziwną sytuacją.


Przy rozpoczęciu leczenia byłam w miarę dobrym stanie, miałam tylko mrowienia w rękach, trochę problemów z mięśniami i byłam ciągle bardzo zmęczona. Po trzech tygodniach leczenia przyszedł czas na dołożenie leku, który miałam połykać co dwadzieścia dni przez okres tygodnia.
Lek ten miał za zadanie rozbijanie cyst, w których mieszkają krętki. Lekarz ostrzegł mnie, że podczas połykania tych tabletek mój stan może się pogorszyć, że przyjdą nasilone objawy i mogą się także pojawić takie, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Podeszłam do tego dość spokojnie dlatego, że przez pierwsze tygodnie leczenia dobrze sobie radziłam i miałam zamiar radzić sobie tak nadal. Jednak nie wiedziałam do czego zdolna jest ta choroba.

W drugim dniu nowego leku, będąc w supermarkecie zaczęłam dziwnie się czuć, można to porównać z wrażeniem, że wszystko, co znajduje się wokół mnie chce zaatakować, że ludzie są przerażający, że wszystko dzieje się za szybko. Lęk, który się pojawił bardzo nasilił moje zmęczenie, zaczęło kręcić mi się w głowie. Chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu, w łóżku, bo bałam się, że coś może mi się stać, jeśli nadal będę to przezwyciężała, a walka z tym uczuciem była coraz cięższa.

Wszystkie objawy, które pojawiały się za każdym razem gdy połykałam tabletki na rozbicie cyst były najcięższym pod względem fizycznym okresem leczenia. Leżałam całe dnie w łóżku, ciągle spałam, bezustannie męczyło mnie drażnienie w mięśniach, przez które bardzo mocno je napinałam, naciągałam w różne strony ręce i nogi do granic możliwości, bo to przynosiło na ułamek sekundy ulgę, która była spowodowana przeniesieniem mojej uwagi na inny ból, ten który sama powoduję. Całe godziny zaciskałam mięśnie, leżałam w pozycji embrionalnej napinając całe ciało, raz się zwijałam z bólu, innym razem leżałam w całkowitym przeproście i nic, kompletnie nic, nie ustawało nawet na moment. To było ciągłe czekanie. Czekanie na moment ulgi na wzięcie oddechu. Ale takie momenty nie przychodziły przez całe siedem dni leku. Dodatkowo co chwile bolał mnie inny staw, podczas dziesięciu minut mogłam mieć ból w nadgarstku, w kolanie, biodrze, ramieniu, i tak na zmianę.  Czasem nabierałam siły, wstawałam z łóżka i mówiłam, że czuję się lepiej, chciałam wykorzystać każdy najmniejszy moment, w którym byłam w stanie się podnieść do tego, żeby pokazać w domu, że jakoś daję radę. To było często kłamstwo, ale to kłamstwo pomagało też mnie samej, bo uczucie, że wszyscy wkoło są przerażeni, jest gwoździem do trumny. Często też nie dawałam rady ukryć tego co się dzieje, siedziałam na łóżku, ściskałam głowę w rękach i powtarzałam pod nosem: „nie dam rady, nie dam rady, nie dam rady”, chociaż przez pierwszy okres leczenia ani razu nie dopuściłam do siebie myśli, że naprawdę nie dam rady.

Po siedmiu ciężkich dniach przychodziła ulga. Dostawałam trochę sił, z których mogłam się cieszyć, potrafiłam iść nawet na rolki, żeby się trochę poruszać, uśmiechałam się. Każdy okres po tych siedmiu dniach był pocieszający, pokazywał ułamek dobrego stanu, który mnie czeka w przyszłości. Dawał nadzieję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz