poniedziałek, 24 listopada 2014

8.2



Masz dwadzieścia trzy lata i zaczyna docierać do ciebie, że zaszły w tobie tak ogromne zmiany, że nie wiesz kim jesteś. Nie umiesz określić swojej osobowości.  Przychodzi dzień, w którym myślisz „kurewsko za sobą tęsknię”, uświadamiasz sobie, że „ty” które miałeś wypracowane, że twój charakter i podejście do świata, odeszło. Robi ci się straszliwie przykro, ogarnia cię nieskończony smutek. Nie ma takiej myśli, która cię cieszy, uśmiechasz się, bo masz to dobrze wyćwiczone, przecież już tak długo udajesz. Nękają cię myśli o tym, że człowiek który odszedł cieszył się małymi rzeczami, że potrafił docenić drobiazg, że czuł prawdziwe szczęście, że umiał się motywować. Pamiętasz jak przez mgłę swoją radość z ładnego, ciepłego dnia. Teraz taki dzień robi się bardzo uciążliwy, ludzie w koło mówią, że jest pięknie, a ty nie możesz cieszyć się z nimi, taki dzień wiąże się z poczuciem winy, że go nie wykorzystujesz, taki dzień nie pasuje do tego nieskończonego smutku. Ulgę przynosi wieczór. Teraz już świat nie będzie wymagał niczego, bo kończy się dzień, kolejny dzień tego popierdolonego życia i już nic nie zdążysz zrobić, więc nikt od ciebie tego nie wymaga.


Myślę, że można to porównać do dryfowania po oceanie nocą na tratwie. Jesteś rozbitkiem, miałeś ogromne plany, nieskończony optymizm, aż któregoś dnia ktoś wypchnął cię za burtę, zdołałeś się trzymać na jednej ręce brzegu statku. Udawało ci się bardzo długo, to budziło podziw. Jednak spadłeś. Utrzymując się na wodzie dostrzegłeś samotnie dryfującą tratewkę. Powiedzieli ci „wyzdrowiejesz, ale to będzie bardzo długa i ciężka podróż”. I tak siedząc na tej tratwie, nie widząc nic na horyzoncie, czując jak władzę mają w tym miejscu tylko, raz większe, raz mniejsze fale, patrzyłeś jak mija dzień, noc, kolejny dzień i kolejna noc. Przyszedł czas, że słońce za dnia świeciło coraz słabiej, aż w końcu mimo twoich usilnych błagań zgasło. Teraz już siedzisz w całkowitej ciemności i powoli tracisz nadzieję, że kiedykolwiek słońce znów zapłonie. 

Szepczesz: „Czy ktoś tu jest? Nic nie widzę. Jak długa będzie jeszcze ta podróż? Jak daleko jest ląd?”.

I wtedy zaczynasz żyć tylko dlatego, że na lądzie czekają na ciebie ludzie. Oni wierzą, że będzie lepiej. Czekają na ciebie. A ty najpierw wmawiasz sobie, że będzie lepiej, a potem już tego nie czujesz. Uświadamiasz sobie, że ciebie już nie ma. Że choroba cię zabrała, a to czym jesteś  to tylko funkcjonująca z dnia na dzień pusta istota. Oni, na wielkim telebimie, który pokazuje obraz z ukrytej kamery, widzą, że żyjesz, że radzisz sobie, cierpliwie czekasz. Ale to wszystko tylko pozory. Oni siedzą na lądzie, nie potrafią sobie nawet wyobrazić tego, co czujesz, tego jaka wojna toczy się tam na oceanie. Nie zdają sobie sprawy z tego, że to, co tam siedzi to tylko ciało, mocno podupadłe, głodne, spalone wcześniejszym słońcem ciało.

Zaczynasz żyć tylko po to, żeby móc ich nakarmić tym widokiem, żeby nie poczuli tego co ty, żeby myśleli, że tam jesteś, że dryfujesz czekając na dzień, w którym tak jak oni postawisz obie nogi na lądzie. Zdrowy.
Ale jedyną rzeczą na jaką masz ochotę to położyć się i zasnąć, żeby nie myśleć o tym, że dobrym rozwiązaniem byłoby spuścić głowę za tratwę i nabrać wody do płuc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz